ESSENCE: Zaprogramowany na Ruch

Dodano

Tad Witkowicz sam w biznesie osiągnął już wszystko. Teraz pomaga zaistnieć w tym świecie pomysłowym polskim przedsiębiorcom.

Mateusz Madejski: W USA stworzył Pan od podstaw trzy duże firmy informatyczne. Wpisuje się Pan więc w wizerunek Polaka-geniusza informatycznego. A może ten wizerunek istnieje tylko w naszej wyobraźni?

Tad Witkowicz: No tak, jesteśmy bardzo dumnym narodem (śmiech). Ale coś w tym rzeczywiście jest. W 1991 roku w Polsce postanowiłem rozkręcić pierwszą firmę, która miała tworzyć dla mnie produkty na zasadzie outsourcingu. Zatrudniłem na początek czterech inżynierów i chciałem zobaczyć, co z tego będzie. Firma tak się rozkręciła, że obecnie jest częścią wielkiego koncernu Intel i pracuje w niej 180 inżynierów. Ci inżynierowie w Gdańsku byli rzeczywiście znacznie lepsi od tych, których spotykałem w Stanach. Dlatego następną firmę stworzyłem już tylko na bazie polskich inżynierów.

Mateusz Madejski: A dlaczego padło właśnie na Gdańsk?

Tad Witkowicz: Spojrzałem na mapę Polski, zadałem sobie pytanie, gdzie chcę zainwestować i odpowiedziałem sobie, że nie mam pojęcia (śmiech). Postanowiłem, że zacznę od północy i jeśli tam się nie uda, to będę sukcesywnie przesuwał się na południe. Ale w Gdańsku trafiłem na świetnych ludzi i tam już zostałem.

M.M.: Na początku lat 90. w Polsce nikomu się specjalnie nie przelewało. Jak inżynierowie z Gdańska zareagowali na propozycję pracy od milionera z USA?

T.W.: Początkowo bardzo nieufnie. Powiedziałem im, że połowę pieniędzy dam im na początku projektu, a drugą połowę – po zakończeniu. Strasznie się buntowali. Mówili, że chcą wszystko mieć podpisane i zakontraktowane. „Na pewno nie oddasz nam naszych pieniędzy” – mówili. Ja im na to odpowiedziałem: „Jeśli mamy razem pracować, to przecież musimy sobie nawzajem ufać”. Oni na to, że „uczciwy biznesmen” to dwa wykluczające się słowa. Sporo jednak przez te lata się w Polsce zmieniło (śmiech). A ten fantastyczny chłopak, który twierdził, że nie ma uczciwych przedsiębiorców, pracuje w tej firmie to dziś. Ale to były ciekawe czasy. Pamiętam, jak pensje dla inżynierów przywoziłem w torbie – po 9,5 tysiąca dolarów, bo więcej nie można było z USA wywieźć. Nie było też możliwości zrobienia przelewu! No i nie mogłem z pracownikami rozmawiać przez normalny telefon, więc trzeba było wydawać horrendalne sumy na telefony satelitarne!

M.M.: Dziś pomaga Pan tym polskim firmom, które mają ciekawe pomysły. Jak idzie?

T.W.: Pojawiają się oczywiście ciekawe pomysły i z niektórymi firmami wiążę duże nadzieje. Ale przez moje ręce przewinęło się jakieś 300 biznesplanów. W większości były bardzo słabe. Powstało z tych planów może 5-6 firm, z czego większość upadła. Myślę, że problemem jest w Polsce brak innowacyjności. Jak już Polak dostanie pracę w dobrej firmie, to się jej trzyma. W Stanach inżynier popracuje trochę w jakiejś firmie, nabierze doświadczenia i zakłada własną. Tak było zresztą i ze mną, tak jest też z moimi pracownikami. Jest kilka osób, które niegdyś pracowały w moich firmach, założyły własne biznesy i dziś są bogatsze ode mnie! Tak to działa. Moi pracownicy nie tylko się u mnie uczyli, ale jeszcze na tym zarabiali. I świetnie, tak to powinno działać i w Polsce. Mam nadzieję, że z czasem w Polakach się obudzi taka kreatywna przedsiębiorczość. Ostatnio się dowiedziałem, że mój były pracownik dał 20 milionów dolarów na jakiś kościół. To oznacza, że albo jest bardzo pobożny, albo bardzo bogaty. A pewnie i jedno, i drugie (śmiech).

M.M.: Czemu właściwie inwestuje Pan w firmy w początkowej fazie rozwoju? Nie lepiej samemu takie firmy tworzyć lub przejmować te, które już się zadomowiły na rynku?

T.W.: Inwestowanie w start-upy po prostu mi nieźle wychodzi. A przecież trzeba robić to, co się umie, a nie to, co się lubi (śmiech). Poza tym sam już tworzyłem firmy od zera, teraz chcę pomóc innym osiągnąć sukces.

M.M.: A jak Pan znosi przygody z polską biurokracją?

T.W.: Jest straszna. Bardzo hamuje inicjatywę ludzi. Dlaczego przedsiębiorca, który założył firmę, musi od razu płacić ZUS? Przecież nawet jeszcze nie ma dochodów! Poza tym zbieranie pieczątek, podpisów, stempli… Strasznie uciążliwe to wszystko. Sami Polacy jednak są coraz bardziej przedsiębiorczy. Już zaczynają myśleć w taki sam sposób, jak Amerykanie, Anglicy czy Niemcy. Młodzi Polacy też coraz lepiej znają angielski, zaczynają być obyci w świecie. I naprawdę przykre jest to, że biurokracja tak bardzo zabija w Polsce ludzki zapał do pracy.

M.M.: W czym się różni prowadzenie biznesu w USA i w Polsce?

T.W.: W Polsce od razu chce się zarabiać na kliencie. A w USA raczej na początku się chce w niego inwestować, zbudować jego lojalność. Tak jest i z firmami, które w Polsce pomagam rozwijać. My jeszcze w większości przypadków na nich nie zarabiamy, do tego jeszcze długa droga. A w Polsce chce się, żeby klient przynosił automatyczny zysk. No ale może bierze się to z ekonomicznej konieczności polskich przedsiębiorstw.

M.M.: W połowie lat 60. wraz z rodziną wyemigrował Pan z Polski do Kanady. W Toronto ukończył Pan studia. Czemu więc postanowił Pan wyjechać do USA?

T.W.: W Kanadzie imigranci byli wtedy traktowani jak błoto. Patrzyli na nazwisko „Witkowicz” i wszędzie krzywili się z dezaprobatą. Liczyli się tylko biali protestanci z dobrych rodzin. A w USA? Liczyło i liczy się tylko to co umiesz, a nie kim jesteś. Nie ma żadnych układów, tak jak w Kanadzie. Mój brat został w tym kraju i jest właścicielem pól golfowych. Idzie mu nieźle, ale musi wpasowywać się w różne układziki. Na przykład musi regularnie grać w golfa z premierem swojej prowincji… W Stanach to byłoby nie do pomyślenia.

M.M.: Chyba jednak dziś w Kanadzie imigranci nie są już traktowani jak błoto…

T.W.: Faktycznie. Byłem niedawno w Toronto i postanowiłem odwiedzić uniwersytet, na którym ukończyłem fizykę. Zobaczyłem tablicę „100 najlepszych studentów”. I chyba dopiero na 40. miejscu było kanadyjsko brzmiące nazwisko! Wcześniej same nazwiska azjatyckie czy nawet środkowo-europejskie!

M.M.: Swoją firmę, która pomaga rozwijać polskie przedsiębiorstwa, prowadzi Pan z USA?

T.W.: Tak, ciągle mieszkam w Bostonie. Ale często do Polski przyjeżdżam na kilka dni. Mimo niemal 60 lat na karku, codziennie wstaję o 6. Potem pracuję od 7 do 13. Siedem dni w tygodniu. Czyli pracuję codziennie po 6 godzin. Dużo, dużo mniej niż kiedyś (śmiech). No a potem idę na fitness albo załatwiam swoje inne sprawy.

M.M.: O swoich sukcesach i drodze do kariery napisał Pan już książkę „Od nędzy do pieniędzy”. Planuje Pan napisać coś jeszcze?

T.W.: W zasadzie to już napisałem w połowie swój poradnik dla ludzi zakładających biznes. Ale taki poradnik byłby czysto teoretyczny. A przedsiębiorcy chcą mi zadawać pytania i słyszeć na nie odpowiedzi, a nie tylko czytać porady. Postanowiłem więc uruchomić portal internetowy z poradami dla biznesmenów w formie FAQ. Pytają o konkretne sprawy i dostają konkretne odpowiedzi.

M.M.: Z milionami na koncie i wieloma sukcesami w CV nie byłoby lepiej cieszyć się życiem na emeryturze?

T.W.: Mam piękny dom na Bahamach. Ale co ja miałbym tam robić całymi dniami? Wylegiwać się na plaży i smażyć na słońcu? To nie dla mnie, ja muszę być ciągle aktywny. Chyba jestem po prostu zaprogramowany na ciągły ruch (śmiech).

M.M.: Niemal każdy milioner ma jakieś ekscentryczne hobby. Jakie jest Pańskie?

T.W.: Hmm… W zasadzie to nie mam. Fakt, że niedawno kupiłem sobie system audio najwyższej klasy. Uwielbiam słuchać muzyki na mocnym, dobrym sprzęcie. Mam pokaźną kolekcję płyt CD. Trochę wydaję na sport, trochę na podróże, ale w sumie to nie tak dużo. Mówiąc szczerze, to nie mam za bardzo na co tych pieniędzy wydawać (śmiech). A tak poza tym… to po prostu lubię inwestować i poszukiwać nowych rynkowych nisz.

Rozmawiał Mateusz Madejski
fot. mat. arch. Tad Witkowicz

Tad Witkowicz to wręcz encyklopedyczne ucieleśnienie „amerykańskiego snu”. Dorastał w biedzie na polskiej prowincji. Potem wyemigrował do Kanady, a następnie do USA . Skończył dobre studia, został świetnym inżynierem. Opatentował kilka wynalazków –m.in. innowacyjne światłowody. Ale to mu nie wystarczyło. Postanowił rozkręcić własny biznes. Założył w sumie trzy duże firmy z sektora nowych technologii – wszystkie od zera, wszystkie okazały się sukcesem i wszystkie sprzedał z zyskiem. Dziś jego majątek szacowany jest na 1,5 miliarda dolarów. Spokojnie mógłby spędzać emeryturę w domu na Bahamach, ale jak sam mówi „emerytura to straszne nudy”. Postanowił więc wspierać obiecujących polskich przedsiębiorców. Ma im pomóc specjalny fundusz Otaga Capital, w który Tad zainwestował już około 100 milionów dolarów. Liczy, że ta kwota mu się zwróci i na polskich biznesowych pomysłach jeszcze uda mu się zarobić.

Źródło: ESSENCE Magazyn Ludzi Sukcesu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *